sobota, 8 sierpnia 2015

Po Wacken Open Air 2015




W jaki sposób zapamiętam tegoroczną edycję tego festiwalu? Na pewno nie zapomnę kilkunastogodzinnego opadu deszczu, który zaczął się w środę podczas koncertu Gentle Storm i trwał do popołudniowych godzin czwartku. Wcześniej przez kilka dni też ostro popadało i teren festiwalu przypominał jedno wielkie błotne bajoro. No ale to tylko "dodatek", bo oczywiście najważniejsze były koncerty. To tradycyjnie tak w skrócie o nich.

Gentle Storm - zjawiskowa Anneke (ależ ona ma w sobie olbrzymie pokłady serdeczności), która "wygrała" całe show. Dosyć krótko, bo tylko osiem numerów, ale to był bardzo dobry koncert. A gatheringowy cover "Strange Machines" to była dla mnie nie lada frajda.


Skyline - tradycyjnie otwierali główne sceny festiwalu w czwartek i jak zwykle zagrali kilka coverów.

U.D.O. - tym razem z wojskową orkiestrą i był to całkiem interesujący koncert. Interesująca setlista i kilka mało ogranych numerów. Orkiestra całkiem nieźle "dograna" i zdecydowanie wczuwająca się w show. Na koniec oczywiście dwa covery Accept: "Metal Heart" i "Princess Of The Dawn".

Dark Tranquillity - w sumie skoda, że grali sporo nowości, bo starocie "bardzo fajne są". Ale ogólnie dobry koncert.

Savatage/Trans-Siberian Orchestra - no tutaj to się działo się. Na początek 40 minut samego koncertu Savatage. Kolejne czterdzieści minut to występ TSO na sąsiedniej scenie. I na "koniec" - godzina wspólnego grania na dwóch scenach, które w tym momencie stały się jedną wielką sceną. Genialna oprawa koncertu - światła i pirotechnika. Niesamowity show.

Falconer - hmm... zbyt wielkim fanem nie jestem i po tym koncercie niewiele się zmieniło. Generalnie nie wytrwałem do końca.

Annihilator - Jeff Waters za mikrofonem i ja to lubię. Na początku trzy "nowości" i było tak sobie. Później "klassikiery" i od razu ciśnienie mi podskoczyło. W utworze "Set The World On Fire" na bębnach gościnnie... Mike Mangini obecny perkusista Dream Theater. Dla przypomnienia Mike w 1993 roku nagrał z Annihilator płytę "Set The World Of Fire". Dobry koncert, ale bez tych trzech pierwszych numerów.

Death Angel - oni słabo nie grają i tak było tym razem. Po prostu Death 100% Angel. Jedyni minus - za krótko, no ale tutaj zespół nic nie zawinił. No może trochę Mark Osegueda trochę za dużo gadał, ale koncert zacny.

Armored Saint - na głównych scenach gwiazdy, a ja zostałem w namiocie po Death Angel. To moje pierwsze spotkanie z AS i przyznaje, że bardzo pozytywne. Solidne, amerykańskie heavy i bardzo zaangażowani muzycy. Zdecydowanie na plus.

Samael - "Ceremony Of The Opposites Show", czyli calusieńka płyta od A do Z. I jeszcze w bonusie (bo czas pozwolił) numer "The Truth Is Marching On" z płyty "Lux Mundi". Było black metalowo, było ponuro i było świetnie. Na pewno wybiorę się na polski koncert!

Running Wild - po słabiutkim koncercie "pożegnalnym" tym razem było o niebo lepiej. Na scenie był zespół, który wyglądał jak zespół i zachowywał się jak zespół. dodatkowo Rolfowi się bardzo chciało i wyglądało to bardzo przyzwoicie. Do tego konwencja "starego koncertu RW" - stroje muzyków, wygląd sceny i światła. Ciut setlista zawiodła, bo pomimo perełek "Raw Ride", "Diamonds Of The Black Chest", czy "White Masque" było kilka przeciętnych nowszych numerów. No i premierowo utwór "Into The West" - szczerze? Szału nie zrobił.

Powerwolf - "HU... HA... HU... HA" - jak dla mnie ten zespół zbyt mocno "rozmienia" się na drobne na swoich koncertach. Za dużo zabawy, a za mało solidnego grania. Jasne - koncert to zabawa i ja to lubię... no ale co za dużo to i nie zdrowo. Podobna sytuacja z Sabatonem i te dwa zespoły jakoś tak idą jedną drogą... a szkoda.

Amorphis - hmm... przymuliło mnie na tym koncercie... niestety. Zmęczenie wygrało i pod koniec po prostu wymiękłem. A sam koncert też mnie jakoś nie porwał. Coś nie mam szczęścia do Amorphis ostatnio... no nic  - jeszcze to nadrobię gdzieś w klubie.

Rock Meets Classic - zupełnie nie wiedziałem czego się spodziewać, a tu taka petarda wyszła. Ale od najważniejszych rzeczy... po pierwsze primo - spełnienie wielkiego mojego marzenia, czyli Michael Kiske śpiewający jakiś numer z nieśmiertelnych "Keeperów". Tutaj były dwa: "A Little Time" i "I Want Out". Magia! Po drugie primo - Dee Snider (a nawet Dee "Fucking"  Snider - jak się kazał nazywać) z Twisted Sister to mega pozytywny świr. Po trzecie primo - to był świetny koncert w którym rockowe/metalowe klasyki bardzo elegancko połączono z orkiestrą. Świetna sprawa!

Sabaton - w ostatnim czasie zupełnie "znudziły" mi się koncerty tego zespołu. Niby wszystko jest ok, ale przydałoby się coś zmienić. Te same "spontaniczne" żarciki, te same wygłupy, to samo gadanie.. no właśnie... Broden gada, gada i gada... po każdym zagranym utworze jest przerwa i pitolenie... litości, ileż można? Oglądałem z pod drugiej sceny czekając na Judas Priest.

Judas Priest - specjalnie odpuściłem polski koncert, żeby na Wacken się wybawić. Nie znałem setlisty i każdy kolejny numer był dla mnie niespodzianką. I to był strzał w "10". Dawno tak nie wyszalałem się pod sceną. A Judas - moc, moc i jeszcze raz moc. Co prawda Halford momentami śpiewał bardzo na skróty (np. "Elctric Eye", że o "Painkiller" nie wspomnę),ale to bez większego znaczenia- bo i tak lepiej już nie będzie. Ogólnie niezła setlista, nowe numery elegancko się wpasowały i ogólnie było fantastycznie. Koncert festiwalu? W sumie tak.

Cradle Of Filth - z ciekawości poszedłem, a raczej zostałem po Judasach... i zostałem do końca. Co prawda ciężko było mi na początku przyzwyczaić się do pisków Daniego, ale z czasem przestało mi to "przeszkadzać". Instrumentalnie momentami mega klimatycznie i bardzo ciekawie. Bardzo dobry koncert.

1 komentarz:

Prześlij komentarz