Gentle Storm - zjawiskowa Anneke (ależ ona ma w sobie
olbrzymie pokłady serdeczności), która "wygrała" całe show. Dosyć
krótko, bo tylko osiem numerów, ale to był bardzo dobry koncert. A gatheringowy
cover "Strange Machines" to była dla mnie nie lada frajda.
Skyline - tradycyjnie otwierali główne sceny festiwalu w
czwartek i jak zwykle zagrali kilka coverów.
U.D.O. - tym razem z wojskową orkiestrą i był to całkiem
interesujący koncert. Interesująca setlista i kilka mało ogranych numerów.
Orkiestra całkiem nieźle "dograna" i zdecydowanie wczuwająca się w show.
Na koniec oczywiście dwa covery Accept: "Metal Heart" i
"Princess Of The Dawn".
Dark Tranquillity - w sumie skoda, że grali sporo nowości,
bo starocie "bardzo fajne są". Ale ogólnie dobry koncert.
Savatage/Trans-Siberian Orchestra - no tutaj to się działo
się. Na początek 40 minut samego koncertu Savatage. Kolejne czterdzieści minut
to występ TSO na sąsiedniej scenie. I na "koniec" - godzina wspólnego
grania na dwóch scenach, które w tym momencie stały się jedną wielką sceną.
Genialna oprawa koncertu - światła i pirotechnika. Niesamowity show.
Falconer - hmm... zbyt wielkim fanem nie jestem i po tym
koncercie niewiele się zmieniło. Generalnie nie wytrwałem do końca.
Annihilator - Jeff Waters za mikrofonem i ja to lubię. Na
początku trzy "nowości" i było tak sobie. Później
"klassikiery" i od razu ciśnienie mi podskoczyło. W utworze "Set
The World On Fire" na bębnach gościnnie... Mike Mangini obecny perkusista
Dream Theater. Dla przypomnienia Mike w 1993 roku nagrał z Annihilator płytę
"Set The World Of Fire". Dobry koncert, ale bez tych trzech
pierwszych numerów.
Death Angel - oni słabo nie grają i tak było tym razem. Po
prostu Death 100% Angel. Jedyni minus - za krótko, no ale tutaj zespół nic nie
zawinił. No może trochę Mark Osegueda trochę za dużo gadał, ale koncert zacny.
Armored Saint - na głównych scenach gwiazdy, a ja zostałem w
namiocie po Death Angel. To moje pierwsze spotkanie z AS i przyznaje, że bardzo
pozytywne. Solidne, amerykańskie heavy i bardzo zaangażowani muzycy.
Zdecydowanie na plus.
Samael - "Ceremony Of The Opposites Show", czyli
calusieńka płyta od A do Z. I jeszcze w bonusie (bo czas pozwolił) numer
"The Truth Is Marching On" z płyty "Lux Mundi". Było black
metalowo, było ponuro i było świetnie. Na pewno wybiorę się na polski koncert!
Running Wild - po słabiutkim koncercie
"pożegnalnym" tym razem było o niebo lepiej. Na scenie był zespół,
który wyglądał jak zespół i zachowywał się jak zespół. dodatkowo Rolfowi się
bardzo chciało i wyglądało to bardzo przyzwoicie. Do tego konwencja
"starego koncertu RW" - stroje muzyków, wygląd sceny i światła. Ciut
setlista zawiodła, bo pomimo perełek "Raw Ride", "Diamonds Of
The Black Chest", czy "White Masque" było kilka przeciętnych
nowszych numerów. No i premierowo utwór "Into The West" - szczerze?
Szału nie zrobił.
Powerwolf - "HU... HA... HU... HA" - jak dla mnie
ten zespół zbyt mocno "rozmienia" się na drobne na swoich koncertach.
Za dużo zabawy, a za mało solidnego grania. Jasne - koncert to zabawa i ja to
lubię... no ale co za dużo to i nie zdrowo. Podobna sytuacja z Sabatonem i te
dwa zespoły jakoś tak idą jedną drogą... a szkoda.
Amorphis - hmm... przymuliło mnie na tym koncercie...
niestety. Zmęczenie wygrało i pod koniec po prostu wymiękłem. A sam koncert też
mnie jakoś nie porwał. Coś nie mam szczęścia do Amorphis ostatnio... no
nic - jeszcze to nadrobię gdzieś w
klubie.
Rock Meets Classic - zupełnie nie wiedziałem czego się
spodziewać, a tu taka petarda wyszła. Ale od najważniejszych rzeczy... po
pierwsze primo - spełnienie wielkiego mojego marzenia, czyli Michael Kiske
śpiewający jakiś numer z nieśmiertelnych "Keeperów". Tutaj były dwa:
"A Little Time" i "I Want Out". Magia! Po drugie primo - Dee
Snider (a nawet Dee "Fucking" Snider - jak się kazał nazywać) z Twisted
Sister to mega pozytywny świr. Po trzecie primo - to był świetny koncert w
którym rockowe/metalowe klasyki bardzo elegancko połączono z orkiestrą. Świetna
sprawa!
Sabaton - w ostatnim
czasie zupełnie "znudziły" mi się koncerty tego zespołu. Niby
wszystko jest ok, ale przydałoby się coś zmienić. Te same
"spontaniczne" żarciki, te same wygłupy, to samo gadanie.. no
właśnie... Broden gada, gada i gada... po każdym zagranym utworze jest przerwa
i pitolenie... litości, ileż można? Oglądałem z pod drugiej sceny czekając na Judas
Priest.
Judas Priest - specjalnie odpuściłem polski koncert, żeby na
Wacken się wybawić. Nie znałem setlisty i każdy kolejny numer był dla mnie
niespodzianką. I to był strzał w "10". Dawno tak nie wyszalałem się
pod sceną. A Judas - moc, moc i jeszcze raz moc. Co prawda Halford momentami
śpiewał bardzo na skróty (np. "Elctric Eye", że o
"Painkiller" nie wspomnę),ale to bez większego znaczenia- bo i tak
lepiej już nie będzie. Ogólnie niezła setlista, nowe numery elegancko się wpasowały
i ogólnie było fantastycznie. Koncert festiwalu? W sumie tak.
Cradle Of Filth - z ciekawości poszedłem, a raczej zostałem
po Judasach... i zostałem do końca. Co prawda ciężko było mi na początku
przyzwyczaić się do pisków Daniego, ale z czasem przestało mi to
"przeszkadzać". Instrumentalnie momentami mega klimatycznie i bardzo
ciekawie. Bardzo dobry koncert.
1 komentarz:
Dobre zespoły :)
Prześlij komentarz